Rozdział 2
Życie rodziny Dursley toczyło się
swoim rytmem. Pan Dursley chodził do pracy od siódmej rano do siódmej wieczorem,
potem jadł obiado-kolację w towarzystwie żony i syna, a następnie schodził do
piwnicy na dwie godziny. Pani Dursley-żona pana Dursleya oraz matka jego syna,
Dudleya- natomiast nie pracowała lecz
patrzała od około godziny dziewiątej do pierwszej po południu przez okno obserwując
sąsiadów i -rzecz oczywista- konsultując wszystkie swoje przemyślenia, włącznie
z obserwacjami ze swoją „przyjaciółką”- panią Meg, która mieszkała po drugiej
stronie ulicy- przez telefon. W ten
sposób nic nie umykało jej plotkarskiej osobie. Więc, jedyne co Harremu udawało
się podsłuchać, gdy był w tym samym pomieszczeniu co jego wujostwo- a zdarzało
się to bardzo rzadko- , to niesamowicie brzydka plama na sukience córki jakiejś
sąsiadki lub obrzydliwy kolor płotu nowego sąsiada. Dudley, jak przystało na
rozwydrzoną kopię ojca, budził się rano i razem ze swoim „Kochanym tatą „
schodził do piwnicy. Potem razem szli na pełnowartościowe śniadanie, by udać
się -w przypadku Dudleya- do szkoły. W prywatnej placówce wychowawczej im. Adolfa
Hitlera, która zajmowała się wychowaniem dzieci w sposób rasistowski i
rygorystyczny -co do rygoru, Harry nie był pewien prawdomówności tej placówki-
chłopiec spędzał czas do drugiej popoudniu. W domu jadł drugi z kolei lunch,
co jak twierdzi ciotka Petunia jest zdecydowanie dla niego zdrowe, ponieważ, jak
powiedziała do jednej ze swoich przyjaciółek „Dzieci w wieku Dudziaczka powinny
dużo jeść, by dużo rosnąć”- Potter był jednak pewny, że coś jej się pomyliło,
jako, że Dydley rósł w szerz, a nie w wyż - i wychodził pobawić się z kolegami na placu
zabaw, do czasu, aż nie wróci wuj Vernon.
…
Biegał po łące ciesząc się zielenią,
która otaczała go ze wszystkich stron. Powietrze było świeże i rześkie,
delikatny wiatr wywijał jego włosy we wszystkie strony. Był wolny. Wolny i wręcz szalenie szczęśliwy. Otumaniony
zapachem kwiatów kroczył po zielonych połaciach otwartej przestrzeni. To gdzie
jest i co tu robi mało go interesowało, zdecydowanie ważniejsze były ptaki
fruwające mu nad głową z wesołym trelem i piękne światło rażące go po oczach.
Coś się nie zgadzało, coś bardzo ważnego zdawało się mu umykać w bezpodstawnej
euforii. To światło. Łąka zaczęła przez nie znikać, wszystko bladło. Drzewa
zatracały swoją ostrość niechybnie znikając po paru chwilach. We wielkiej bieli
nie było już nic. Nic nie śpiewało, nie pachniało i nie powodowało radości. Istniała
tylko bezgraniczna pustka. Zaczynał się dusić. Biegł przed siebie marząc o choć
odrobinie powietrza, jakimś bezpiecznym miejscu, najlepiej oddalonym od
rażącego światła jak najdalej się tylko da. Łzy ciurkiem spływały mu po
policzkach gdy upadał na kolana, nie miał już nadziei na wydostanie się z tego
przeklętego miejsca. Jego powieki zaczęły opadać, a on walczył z nimi zacięcie
bojąc się, że już się nie obudzi. Śmierć, jedyna rzecz jaka zawsze jest pewna,
jedyna rzecz jaka cię nie ominie, a jednak mimo świadomości tego, że nadejdzie,
prędzej czy później, boimy się jej bardziej, niż czegoś niepewnego, co może
nadejść w każdej chwili naszego życia. Postrzegamy śmierć jako koniec naszego
szczęścia, czasu z rodziną-o ile ktoś ją ma-oraz przede wszystkim jako koniec
czasu danego nam przez wyimaginowaną siłę wyższą. Zawsze postrzegamy ją jako
koniec, gdy często powinniśmy patrzeć na nią jak na początek, odpoczynek i
spokój. Czego tak naprawdę boimy się w śmierci? Boimy się nędznej tułaczki po
świecie jako duch, kary za grzechy, które dokonaliśmy za życia, zapomnienia,
bycia tylko nic nie warta mrówką w całym tym wielkim mrowisku. Czy balibyśmy
się jej, zakładając czysto hipotetycznie, że po śmierci jest tylko spokój i
ukojenie?
Przestał walczyć ze swoimi powiekami,
zbyt wykończony, konający, duszony przez przerażającą sztuczną jasność własnego umysłu. Powietrze znowu pachniało
stęchlizną i krwią, wokół ponownie było ciemno, a szczury tak jak kiedyś
szarpały jego rany. Mimo fatalnej sytuacji w jakiej się znalazł odetchnął z
ulgą. Mrok piwnicy pomagał mu myśleć, odprężyć się na tyle, na ile pozwalało
jego poorane i wykorzystane ciało. Od zabawy Vernona skalpelem minął tydzień.
Potter cały czas leżał w tym samym miejscu, niezdolny do poruszenia nawet małym
palcem u dłoni. Vernon wraz ze swoim synem oto zadbał. Życie Harrego zawsze tak
wyglądało, więc wydawałoby się, że nie potrafiłby się na to skarżyć. Lecz on
niemal od zawsze wiedział, iż coś jest nie tak. Może i wierzył w dobroć i
czystą niczym nie skażoną litość tych ludzi do 5 roku życia lecz wszystko ma
swój koniec. Jego końcem było przeniesienie go z komórki pod schodami do
piwnicy, a następnie gwałt. Pełna świadomość tego, że wuj jest „złym”
człowiekiem przyszła dopiero rok temu, gdy w Proroku Codziennym opublikowano materiał
o brutalnym pobiciu i gwałcie na starszej od niego dziewczynie z czysto-krwistej
rodziny. Chodziła do Slytherinu, jednak artykuł był na tyle dokładny, iż
wszystkim zrobiło się jej szkoda. Na Sali wybuchła wielka wrzawa, ale on pomimo
przekrzykujących się dzieciaków wyłapał ostre niczym sztylety słowa nauczyciela
eliksirów: ‘ Była z mojego domu, Albusie. To oczywiste, że będę obecny na jego
rozprawie, a nawet doprowadzę do tego , że dostanie dożywocie lub pocałunek
Dementora.’ Jego myśli zaczęły błądzić chaotycznie po jego głowie. Jego wuj
jest człowiekiem godnym tak wielkiej kary? Czy to co działo się na Privet Drive
było złe, brudne i karygodne? Harry uświadomił sobie jak bardzo został zbrukany.
Od kiedy skończył cholerne pięć lat był
dla tej marnej podróbki człowieka dziwką i służącym, za tyle lat upokorzenia
powinien żądać bynajmniej jego krwi upuszczonej z ciała, najlepiej w bardzo
bolesny sposób. Uśmiechnął się do siebie w myślach. Prawda bywa często niczym
kubeł zimnej wody podczas snu, powoduje chwilowy szok przy przebudzeniu i natychmiastowe
otrzeźwienie. Och, jak bardzo wdzięczny był
gwałcicielowi tej dziewczyny. Nie był w stanie jej współczuć, nie potrafiło mu
być przykro z jej powodu. Dla niego, jej trauma na całe życie, była
codziennością. Reakcja na to, co ją spotkało było jego kubłem wody, bardzo
arktycznej wody. Czasami Harry łapie się na tym, że tęskni za czasami w,
których żył w błogiej nieświadomości, ale potem przypomina sobie swoją podatność
na manipulację w tamtym czasie. Pozostaje jeszcze-chyba wrodzona, bo nie wie
jak ją wytłumaczyć- niechęć do Ronalda Weasley’a. Potter swój pierwszy posiłek
przy stole jadł w Wielkiej Sali, a zachowywał się lepiej od niego, swoją drogą,
zachowywał
się lepiej od całego stołu Gryffindora razem wziętego. Głupota tych ludzi odstraszała
go skutecznie, mimo to znalazł się w ich domu. Brak taktu pewnego Ślizgona
ostudził jego niechęć wystarczająco mocno, by był w stanie wytrzymać z
Gryffiakami, nawet jeśli miało to trwać siedem okropnych lat. Gdy patrzy na
swoje decyzje z początków jego czarodziejskiego życia, uważa, że popełnił niesamowite
głupstwo. Teraz męczy się na lekcjach eliksirów z profesorem Snape’m, bardziej
skupiając sie na tym, by nikt nie dosypał mu niczego do kociołka niż na tym co
sie dzieje na lekcji. Także wszystko, co wie na temat warzenia pochodzi nie z
lekcji, a z książek, które czyta, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja.